TRASA 360 km - MAPA
Spakowani więc w drogę. Trasa jak zwykle biegnie
przez Czechy, po drodze jakiś obiadek i już pod wieczór witamy się z
Austrią. Nie jest to jednak nasz cel – "my jedziem w gorod jużnyj" jak
pogrywa nam melodia czyli ciągniemy dalej na południe – na samo
południe.
Mijamy wielkim łukiem czyli ekspresówką i autostradą Wiedeń i na noc lokujemy się gdzieś za Grazem – jacyś senni się zrobiliśmy
ehh ten wiek

Poranna niespieszna pobudka – mamy czas. Osiołek
coś nam paliwko żłopie i żłopie trzeba go będzie zatankować. Ale nie na
autostradzie, w życiu, nie będę haraczu przepłacać. Do Klagenfurtu
daleko nie ma ledwie 120km, a Villach też rzut beretem za nim. Trochę
remontują tą autostradę, ale przynajmniej grzecznie i z uśmiechem za to
przepraszają. No dobra, gniewać się nie będziemy. Za to trochę gniewamy
się na gps, który zamiast zaprowadzić nas do Villach od wschodu,
południa to dopiero od zachodu się zorientował, że chyba chcieliśmy tam
po paliwko zjechać. Ehhh ta tiochnika. No nic wjeżdżamy na stację i
słyszymy głośne puk. W prawo w lewo?? A już wiemy to panienka w pandzie
przeliczyła się z szerokością swojego samochodu i trochę przygrzmociła w
światła mondeo, który też chciał zatankować. I jeszcze się rozgląda z
pytaniem w oczach czy to na pewno moja wina?? – ja jechałam za nim
prosto, bokiem mijałam, a on jakiś taki szeroki był i w dodatku na
drodze mi stał
. Zatankowaliśmy – w międzyczasie doszła do wniosku, że to chyba jej sprawka - i pojechaliśmy na zachód.

Jedziemy jeszcze kilka kilometrów autostradą z
potem tuż przed granicą skręcamy w drogę 111, która wiedzie praktycznie
cały czas wzdłuż granicy z Włochami, tyle, że oglądamy Alpy od
austriackiej strony. W wielu miejscach są maleńkie parkingi na 2-3
samochody, czasem zatoczki na ledwie jeden, gdzie można przycupnąć na
ławeczce i podziwiać góry – pora zatem na kawkę z przepiękną panoramą.
Po drodze mijamy pięknie ukwiecone miejscowości – to mi się w Alpach
podoba – gdzie nie spojrzeć tam domy uginają się od kwiatów, a niby tu
jakieś takie bardziej srogie zimy mają – może tym chcą sobie w lecie
nadrobić. Droga ma około 120km, ale już od 14 jej kilometra zaczynają
się widoki, które ciągną się z małymi bądź większymi przerwami, prawie
do samego jej końca.
Za Kotschch przyczepom nie wolno – ale nic
straconego mogą sobie odbić już do Włoch. Dalej 111 niby nie wolno, ale
widzieliśmy przyczepki, choć trochę to ryzykowne zważywszy na to
(kwestię mandatów pomijamy) jak wygląda droga. Pierwsze z 5 km to
delikatnie rzecz ujmując wąsko i kręto. W wielu miejscach osobówki się
nie miną, choć co jakiś czas jest szerzej – szczególnie na ciasnych
zakrętach, gdzie zupełnie nic nie widać czy cokolwiek jedzie z
przeciwka.
W miejscowościach raczej trudno o miejsca parkingowe –
zazwyczaj niewielkie parkingi przy hotelach lub restauracjach, ale by
stanąć na chwilę to znajdzie się miejsce. Uliczki też wąskie i kręte –
czasem wchodząc w zakręt wydaje się, że zupełnie nie ma przejazdu – tak
blisko jest dom po przeciwnej stronie drogi.
Już pod samym Tessenberg spotkaliśmy na swojej drodze autobus, który
wlókł się niemiłosiernie ledwo co wykręcając na serpentynach. Po drodze
często zdarzało się, że niektórym niewprawnym kierowcom na zakrętach
chyba nerwy puszczały, gdyż gdy tylko była jakakolwiek możliwość
zjechania przepuszczały ciągnący się za nimi korek (fajny zwyczaj) tu
niestety autobus nie miał gdzie zwiać, zatem ogonek karnie sznureczkiem
ciągnął się za nim, aż do miejscowości.
Robimy ostatnie tankowanie, za w miarę rozsądne pieniądze, i przekraczamy granicę z Italią – dobrze, że się pizza i spaghetti zareklamowały, bo byśmy ją przegapili.

Za Dobbiaco Toblach skręcamy w ukochane Dolomity.
Wzdłuż drogi prowadzi ścieżka rowerowa, jakieś jeziorka, szczyty wokół,
tylko problem z zaparkowaniem. Jak już znajdziemy miejsce to, że niby
camperom stać nie wolno – to niech się ugryzą znajdziemy sobie inne
ciekawsze miejsca. Widać, że odcinek do Cortiny D’Ampezzo jest typowo
nastawiony pod klienta. Wszystkie parkingi praktycznie płatne, o miejscu
nie wspomnę. Widoki – ładne, ale dają dopiero przedsmak tego co czeka
dalej i gdzie warto pojechać.
Od Carbonin Schluderb. do Cortiny drogi są dwie prawa i lewa. Prawą znamy - bardziej płaska – jedziemy w lewo, kilka kilometrów za rozjazdem koło skrętu na Rif. Auronzo jest Area di Sosta jak to poprawnie we Włoszech

Można podjechać dalej pod Tre Cime di Lavaredo widoczne wcześniej z
drogi, ale po pokonaniu „stromszego” podjazdu okazuje się, że
przyjemność dalszej jazdy i wjazdu na znajdujący się wyżej parking to 33
euro za pierwszy dzień i 15 za kolejne. Cena trochę wygórowana, za
możliwość zrobienia zdjęć – wiem wiem tak utrwalone widoki są bezcenne….
Zatem nawrót i spokojnie krętą drogą zjeżdżamy sobie w dół mijając znak
16% - dali go od tej strony pewnie dlatego, żeby nie zniechęcać do
podjazdu na płatny parking…
Za jeziorem (zakaz camperom i płatny parking)
skręcamy w prawo na rozjeździe i zaczynamy wspinaczkę na Passo Tre Croci
– 11% podjazd na 1809m. Za przełęczą ze 2 km dalej jest kolejka górska
(jakich tu w okolicy wiele) skąd można dostać się prawie pod M.
Cristallo (3216). Jest tu też fajny duży parking – zakazu noclegu nie
zauważono.
Teraz już tylko 10% zjazd i jesteśmy w Cortinie –
trochę wąsko, kręto i miejscami stromo – ale camperki wywijają po niej,
aż miło popatrzeć. W sumie zwyczaj machania zaniechałam to nie ma sensu
– ręce mnie już bolą, a jak tu robić zdjęcia i co minutę machać?

Cortina znana – Passo di Giau (2233) (15% podjazd i zjazd) też (cudne
chyba przełęcz, która najbardziej nas jak do tej pory oczarowała w
Dolomitach, z tych jakie znamy i gdzie można dotrzeć camperem) - dalej
przepiękna droga na Marmoladę boczna, dość stroma 16% - długi podjazd
serpentynami – ale naprawdę warto).
Tam już byliśmy teraz pora na coś
nowego. Jadąc w stronę Passo di Falzarego koło Pokol jest spory parking
po lewej stronie, z którego polecam przespacerować się za ścieżką po
drugiej stronie drogi prowadzącą do restauracji, by obejrzeć panoramę
Cortiny – nie pożałujecie.
Ustawiamy w gps Passo di Falzarego (2105), na
którą wspinamy się mijając sporo samochodów. Raz - to główna droga, dwa
sobotnie wakacyjne popołudnie, ostatnia chwila by coś jeszcze oczami
uchwycić na dłużej. O tym, że malowniczo wspominać nie będę – zdjęcia
raz po raz, bo coraz więcej gór się wyłania – w końcu minęliśmy już
granicę lasu. Ze 2km przed przełęczą są parkingi, ale campery nie są tu
mile widziane zatem jedynie sesja i w górę
Tam parkujemy pod hotelem i
idziemy na spacer. Ta góra po prawej coś mi przypomina – mi też. A już
wiem to ją widać z Passo di Giau, tylko że od drugiej strony. No to
idziemy (od strony hotelu jest ścieżka po tej samej stronie drogi). Po
około 40 minutach jesteśmy na przełęczy – im wyżej tym oczywiście
ciekawiej. Jaka tu cisza, jaki tu spokój. Wspinamy się spacerowo
podziwiając widoki. Tak, dla takich chwil warto żyć...
Fotka tu fotka tam no i bateria wysiadła – ale
mamy jeszcze awaryjnego staruszka, który dzielnie dawał radę kolejnym
ujęciom. Mimo, że podeszliśmy chyba z 250m do góry cały czas praktycznie
w zasięgu wzroku mamy osiołka. Rozkoszujemy się zatem górami w świetle
powoli zachodzącego słońca. Chyba czas o noclegu pomyśleć. Do tej pory w
wielu miejscach – tych mocno komercyjnych – nas nie chcieli, może tu
przygarną ?? bo zakazów brak. Im jesteśmy niżej tym na widnokręgu coraz
bardziej majaczy mi jasna, biała plama. Podchodzę niżej – tak mogę nawet
wyróżnić kształty. Tuż za zakrętem znajduje się stacja kolejki, a pod
nią w rządku już z 15 camperów. Noooo jak ja lubię takie widoki. Nie
mija 5 minut, a już grzecznie stoimy w stadku. Jest cudnie – gdyby tylko
ten zachód słońca nie był za tą wielką górą tuż za nami – ale ja
przecież wcale nie narzekam
