GIRO D'ITALIA - WŁOCHY dzień 18

CAMPO IMPERATORE – CASTEL DEL MONTE – STEFANO DI SESSANO – BARISCIANO – CASTELVECHIO – COLLARMELE – PESCINA – PESCASSEROLI – ALVITO – CASSINO – MONTE CASSINO – ROCCAMONFINA

TRASA 280km - MAPA

Noc spędziliśmy w towarzystwie kilku camperów. Część stała przy drodze na parkingu, a część schowała się dalej za schroniskiem. W nocy widzieli pewnie L’Aquille, ale chyba też im więcej wiało – wieczorem były tam spore porywy wiatru. Nie sprawdzaliśmy już potem, bo noc oświetlały jedynie gwiazdy, a głos dzwonków niósł się daleko – krowy to raczej nie były – kto by je tu doił :)
Rano odkrywamy, że koło schroniska (po lewej stronie w pobliżu drogi) jest kranik z wodą. Zatem uzupełniamy zapasy. Słońce zachęcająco uśmiecha się z góry – czy można mu odmówić? Ubieramy górskie buty i idziemy hen na szlak. Przejrzystość powietrza zdecydowanie lepsza i choć czasem wypadnie nam zdjęcie zrobić pod słońce to nie żałujemy wysiłku wspinaczki w poszukiwaniu kolejnych pięknych widoków.






















Nawet ptaszki nam pozowały chłonąc pierwsze promyki słonka. Kolejka (z Fonte Cerreto) już uruchomiona, drogą nadciągają kolejni turyści spragnieni wrażeń zatem niedługo zrobi się tu tłoczniej.












Wchodząc coraz wyżej zastanawiamy się czy zobaczymy stąd morze – w końcu w linii prostej to pewnie z 50km jest. Póki co mamy chmury w kotlinkach i panoramki. Tam gdzieś hen hen majaczą nam już grzbiety, którym chcielibyśmy się przyjrzeć z bliska.













Póki co osiołek grzecznie na nas czeka – większość camperów już odjechała – no bo komu by się po górach chciało chodzić :) ta wysokość, to słońce, te temperatury.









Trochę się pokręciliśmy po ścieżkach – jakieś przełęcze i grzbiety zdobyliśmy a jak się już skulaliśmy na dół trzeba było odpocząć po trochę forsownej wędrówce. To jedno z wielu miejsc gdzie zostalibyśmy na dłużej. Ta przestrzeń, cisza unosząca się w powietrzu po prostu cieszy.









Zjeżdżamy tą samą drogą – znowu mijamy autostradę – to nic, że znajduje się ona kilkaset metrów poniżej nas, tu jej zgiełk zupełnie nie dociera. Tu pasą się krowy, dzikie konie i stada owiec. Nacieszywszy się ponownie widokami dojeżdżamy znowu do głównej drogi nr 7, Dla nas głównej choć tak naprawdę to jeden z bocznych mało uczęszczanych odcinków. Widać to nawet w jakości asfaltu. Do tej pory był ok, teraz jakby ktoś obciął na niego środki. Są odcinki gdzie mamy na przemian asfalt i coś co powinno go przypominać chociażby w teorii. Po drodze jest kilka wytyczonych miejsc z panoramami, ale my zatrzymujemy się po prostu tam gdzie nam wygodniej. Nadal tu ciekawie, ale jakby wczorajszy odcinek wywarł na nas większe wrażenie.












Nawigacja po raz kolejny zapędza nas w kozi róg. Jest bezpośrednia droga do Stefano di Sessanio gps twierdzi, że skręt jest za 2 km to jedziemy. Okazuje się, że droga owszem i jest, ale raczej nie w tym miejscu – to co wskazywała do ścieżka przez jakiś szczyt – może nie jakiś bardzo stromy, ale raczej po tej trawie nie przejedziemy. Nadrabiamy „trochę” drogi jadąc przez Castel del Monte. Po drodze nie napotykamy nikogo jedynie samotnie spacerujące krowy, które nie raczą ustąpić drogi – nawet długie i donośnie titanie nic nie pomaga.














Jeszcze raz oglądamy się za siebie – ehh te poszarpane grzbiety – i mkniemy zawijasami raz w górę raz w dół do Castel – pierwszej miejscowości dziś na naszej drodze. Z góry wygląda na dosyć sporą – szukam miejsca gdzie moglibyśmy przystanąć – dobrze, że nocowaliśmy na przełęczy.



Jesteśmy coraz niżej – już widać w zieleń dolin – jednak nie chce nam się tam jeszcze zjeżdżać. Na jednym z zakrętów zauważamy twierdzę na wzgórzu – podjeżdżamy bliżej, a tam niestety wita nas znak zakazu dla camperów. Trochę się wahamy bo w sumie narysowana jest alkowa, a 3km na piechotę pod górę i w skwarze niezbyt się uśmiecha.




W końcu jednak decyduje tzw. zdrowy rozsądek i jedziemy dalej. Przed nami rozpościera się teraz panorama Stefano di Sessanio bardzo starej miejscowości – jak podaje wiki zamieszkała już w 760 roku. Trudno uwierzyć, że kiedyś była to spora wioska –obecnie ledwie 110 osób. Już na wjeździe widać zniszczenia jakie wyrządziło tu trzęsienie ziemi w 2009 roku. W większości domy opatulone są rusztowaniami, a miejsce sprawia wrażenie wymarłego.






Ze Stefano czeka nas długi zjazd aż do Barisciano. Po lewej stronie mamy dolinę po prawej kręcą się wiatraki. Droga gładka jak stół, tylko nogę zdjąć z gazu i jechać i jechać. Przez miejscowość nawigacja próbuje przeprowadzić nas takimi drogami jakby nie wiedziała, że jedziemy camperem. O nie nie – te jej numery to my już znamy dlatego jedziemy własną drogą do głównej. Potem skręt w lewo i po kilku kilometrach w prawo by znowu wjechać w góry – to tylko taki przerywnik był.






Tu znowu widać skutki trzęsienia ziemi. Niby są miejscowości, ale te domy nie wyglądają różowo. W pewnym momencie zastanawialiśmy się czy będziemy się musieli wrócić czy też zmieścimy się pod rusztowaniem podtrzymującym dwa domy znajdujące się po przeciwnych stronach drogi. Ani rusztowanie, ani budowle nie wyglądały za solidnie, więc strach było wjeżdżać. Spoglądamy w górę – dach i okienko przejdzie to z drżeniem serca jedziemy. Wyboru wielkiego nie mieliśmy, bo była to jedyna droga (może dałoby się jeszcze jakimś sporo nadrabiającym objazdem do nich dostać) do kolejnych miejscowości, które mieliśmy w planach.



Nie wiem jak tu było kiedyś, teraz jest smutno i przygnębiająco. Domy takie jakieś słabo trzymające się, sporo pustych. Drogi z pofalowanym asfaltem, czasami na szerokość jednego samochodu, bo reszta asfaltu zniknęła. Wokół plątanina polnych i szutrowych dróg – wiele nie potrzeba by się tu zgubić.
Droga wije się częściowo doliną, częściowo zboczem – myśleliśmy, że pojedziemy bliżej kolejnego pasma gór, które było widać w oddali z Campo Imperatore – niestety trochę nas dzieli, a ponieważ nie jesteśmy na dużej wysokości widoki nam umykają. Do tego jeszcze prześlicznie świecące słońce akurat z tej strony sprawia, że w sumie niewiele widzimy poza porośniętymi lasem zboczami.




W Collarmelle znów przecinamy główną drogę raz z jednej raz z drugiej strony, by w końcu po kilku takich mijankach znaleźć się na drodze prowadzącej do Pescina. Powoli przestajemy ufać drogom oznaczonym znakiem 3,5t. Okazują się być wąskie, strome i kręte gdy tuż obok biegnie piękna, płaska prosta droga. To nie, my musimy sobie skracać brrr – czasami naprawdę ciężko bywało – w takich momentach tęskniliśmy do naszego poprzedniego osiołka T4.

 

Ale nic, najważniejsze, że przejechaliśmy – jesteśmy teraz na terenie Parku Narodowego Abruzzio – może jeszcze nie całkiem bo dzieli nas od jego granicy jeszcze dziesiąt kilometrów, ale czujemy się jakbyśmy byli już tuż tuż. Jeszcze tylko objechać kilka górek – raz na zachód, raz na wschód – choć w linii prostej wydaje się być na wyciągnięcie zaledwie ręki. Park ten rozpościera się na obszarze blisko 45 tysięcy ha częściowo w Abruzji (90%) i częściowo w Molise. W znacznej części pokryty jest lasami – podobno żyją tu niedźwiedzie, wilki i inne dzikie koty – nie spotkaliśmy.
Po wjechaniu na Passo di Diavolo (1400) robimy dłuższy odpoczynek. Jest szlak – tylko te pierwsze krople… Niedługo potem popsuła nam się pogoda już zupełnie – padać jednak nie padało, ale nadciągnęły bardzo ciemne chmury, które zakryły zbocza.
 



Mimo, że jest tu trochę miejscowości po drodze raczej nie widać by kwitła tu turystyka przed duże „T”. Wioski raczej mniejsze, hoteli nie widzieliśmy – może postanowili choć część gór pozostawić takich dzikich.
Przez Pescasseroli docieramy do Opi, jest AdS na obrzeżach miasteczka wznoszącego się na wzgórzu.

 

Oj ta pogoda… Czeka nas kolejna wspinaczka na Forca d’Acero. Długi podjazd stosunkowo wąską, krętą drogą wśród gęstego lasu. W sumie już południe Włoch a tu takie klimaty? Tylko czekać kiedy z lasu wynurzy się jakiś zwierz.



Jako, że pogoda nam dziś mocno nie dopisuje postanawiamy jechać bezpośrednio do Cassino – może tam będzie lepiej? – w końcu to kilkadziesiąt kilometrów dalej w dodatku miejscowość znajduje się w kotlinie. Jak rzekliśmy tak pojechaliśmy – pierwsze co rzuciło nam się w oczy to gwar i zgiełk – już od tego zdążyliśmy odwyknąć. Trudno i to trzeba jakoś przeżyć jeżeli chcemy się dostać na pobliskie wzgórze.





Za znakami przebijamy się wśród licznych samochodów najpierw do centrum miasta, a później na drogę wyjazdową prowadzącą do tego ważnego dla nas Polaków miejsca. Przez około 10 km wznosimy się nieustannie. Teraz jest droga, dobry dojazd, ale jak tak sobie pomyśleć, że żołnierze wchodzili na to wzgórze i to jeszcze pod ostrzałem to naprawdę …. to nie jest jakiś tam pagórek lecz 400m góra (w stosunku do miasta) ze stromymi zboczami…..







 
Na szczycie znajduje się parking, spory parking – jeszcze zanim wytyczono miejsca parkingowe mamy znak „P” – campery tradycyjnie są poszkodowane – nie ma możliwości pozostawienia samochodu na godziny – jedynie cała doba płatna 8euro. Nie zdziwcie się jeśli podejdzie to was parkingowy i piękną polszczyzną poprosi o uiszczenie opłaty – jeden z pracowników jest Polakiem.





Znajdujące się na wzgórzu opactwo Benedyktyńskie powstało w VI wieku. Wielokrotnie było niszczone, a po II wojnie światowej znów ponownie odbudowane. Fasada jest skromna, lecz kryje bogate wnętrze, krużganki, marmury, mozaiki, złocenia.






Przechodzimy przez Dziedziniec Dobroczyńców, skwer z pomnikiem umierającego św. Benedykta podtrzymywanego przez mnichów, czy Dziedziniec Bramantego z pomnikiem św. Scholastyki i św. Benedykta. Z klasztoru i wzgórza roztacza się też piękna panorama na Cassino i okoliczne wzgórza.
















Potem cofamy się trochę i jedziemy na Polski Cmentarz. Jadąc od dołu już praktycznie pod samym klasztorem (może 500m przed parkingiem) jest oznaczenie Polski Cmentarz skręcamy w prawo i dalej znów rozjazd – i tu gps się zgubił – trzeba skręcić w prawo – w dół - na parkingi. We wrześniu otwarty był jedynie parking pod samym cmentarzem. Trochę się pogubiliśmy, więc dopiero teraz zjeżdżamy na ten parking. 



Cmentarz otwarty jest chyba jak dobrze pamiętam do 18, mamy zatem jeszcze chwilę. Pod bramą zauważamy strażników (miejskich??) jakieś służby – wskazują nam wejście, które szczelnie zastawili samochodem. Przy wejściu ważna informacja  w kilku językach – uwaga na węże. Trochę się nie dziwię ponieważ miejsce to odwiedza wiele wycieczek, które jeżdżą według schematów i raczej miejsca którego odwiedzają nie są odwiedzane przez węże. Tu mamy długą – chyba ze 150m ścieżkę – właściwie wybetonowany plac 150 na 10m, oprócz nas nie ma nikogo, więc węże mają tu świetne miejsce do wypoczynku tym bardziej, że okolice to trawiaste wzgórza – wymarzone miejsce dla nich – a turysta raczej nie przywyknięte do ich widoku. Zatem uważając pod nogi dochodzimy do mogił….  myślę, że słowa są zbędne… 














W pierwszej chwili zastanawialiśmy się nad nocowaniem na górnym parkingu pod klasztorem. Z tego co czytałam kilka osób tam stało. Wiem, że miejsce, widoki kuszące, ale postanowiliśmy jednak jechać dalej. Na jutro mamy zaplanowaną pewną wycieczkę, a nie chcemy jej rozpoczynać późnym popołudniem. Zatem zjeżdżamy do miasta. Gdzieś w 1/3 drogi znajdują się jakieś ruiny. Brama zamknięta na 4 spusty – zrobiliśmy jedynie zdjęcia z góry.




Dotarliśmy w końcu do Cassino. Przebrnąć przez totalnie zakorkowane łatwe nie było. W dodatku wbiliśmy się w jakieś centrum - w sumie jedyną główną drogę wylotową z miasta. Jakieś objazdy, zwężenia… jeszcze ostatni rzut oka na wzgórze, a potem jedziemy na wschód. Na wyjeździe z miasta zakupy w Lidlu – już dawno żadnego sklepu nie widzieliśmy.



Ponieważ na nizinach nic ciekawego nie widać na nocleg (w okolicy Neapolu nocleg na autostradzie jakoś nam się nie uśmiecha) jedziemy do Parco Roccamonfina. Kilka miejscowości zaznaczonych jako ciekawe, droga jako malownicza, więc długo się nie zastanawiamy. Za Monge Lungo przejeżdżamy autostradę i zaczynamy wspinaczkę – ciekawą wspinaczkę. Droga zwęża się i zwęża, niby jest prosta tyle, że ta prosta ma dość konkretne nachylenie. O ile jeszcze poza terenem zabudowanym jakoś się jedzie to gdy wjeżdżamy do Cave Catailli zaczynamy mieć konkretne obawy. Droga pod stromą górę, z obu stron ulicy balkony, szerokość drogi na dole ze 3,5m na górze – minus balkony. Do tego pod każdym wejściem do domu siedzi sędziwy Włoch i spogląda na nas coraz to większymi oczami – jakby pytał „tym?? przez wioskę – chyba sobie żarty stroicie??”. Gdyby faktycznie w tym momencie cos jechało z naprzeciwka to nie mielibyśmy gdzie uciec – osobówki pewnie mijają się tu w bramach. Patrzyli na nas jakby w życiu nie widzieli tu campera (pewnie nie ;) ) i samochodu na zagranicznych rejestracjach… a przecież tu tak pięknie góry widać. Na końcu wioski po lewej stronie jest parking pod kościołem z pięknym widokiem, ale odstraszyły nas tony walających się tu butelek po piwie :( … a już prawie krzesełka rozkładaliśmy….


Wyżej leży Conca della Campania z kolejnym kościołem. W pobliżu niewielki parking, kilka sklepików…. Cykamy kilka zdjęć, jemy kolację, jednak na noc nie zostajemy, gdyż po zmroku gdy zamykane są sklepiki miejsce się całkowicie wyludnia, jedynie od czasu do czasu ktoś podjeżdża na skuterze czy rowerze, robi rundkę i wraca…. Trochę to dziwne więc postanawiamy przenieść się dalej.






Droga do Roccamonfina w nocy nie wygląda ciekawie. Prowadzi pod górę, jest kręta i tak wąska, że z osobówkami witamy się na lusterka. Na mapie jest zaznaczony jakiś klasztor, ale jak tam będzie wyglądało podobnie to mimo wszystko wolę choć deko cywilizacji. Miejscowość jest duża, ma nawet ryneczek i dwie główne drogi. Wzdłuż jednej z nich zaparkowane są samochody, ustawiamy się w rządki – koło 22 miasteczko cichnie, a nam powoli zamykają się powieki…