GIRO D'ITALIA - WŁOCHY dzień 29


TORRE DI GARRE – AUGUSTA – BRUCOLI – AGNORE BAGNI – CATANIA – ACI CASTELLO – ACI CATENA – NICOLOSI - RIF. SAPIENZA


TRASA 115 km - MAPA 

Jako, że nocowaliśmy w niezbyt spokojnym miejscu poranna krzątanina ludzi wybierających się do pracy zbudziła nas trochę szybciej. I tak z reguły na wakacjach przestawiamy się z sów na skowronki, bo przecież szkoda dnia.
Najbliżej leży Augusta – zaznaczona na mapie jako ciekawa miejscowość. Coś tam znajdziemy?? Najpierw jednak trzeba się przebić przez niekoniecznie ciekawe tereny przemysłowe, potem przez miasto, by wkońcu wjechać na wyspę i zaparkować w parku pod zamkiem.









Zamek to XIII wieczna budowla na planie kwadratu (ok 60m) z ośmioma wieżami. Ciekawie wygląda zarówno od strony lądu (przejeżdżając przez most) jak i widok w drugą stronę. Na wyspę wjeżdża się przez bramę, ale jest na tyle wysoka/szeroka, że spokojnie camperem da się radę. O zaparkowaniu przy drodze raczej nie myślcie, ale w parku pod zamkiem znajdziecie zapewne miejsce.  





Wjechać na parking (37.23203, 15.22095) było prosto, gorzej z wyjechaniem, bo gdzie nie spróbujemy to pod prąd, chwilę trwało ale się udało. Monte Tauro kusi nazwą, Cabo Croce też – cóż z tego jak trzeba się prześliznąć pod wiaduktem 2,4m – zapomniałam dodać, że znów będziemy jeździć z koleją w tle. Nawet jakbyśmy daszek ściągnęli byłoby ciężko – mówi się trudno i jedzie się dalej. Monte Tauro owszem jest wzgórzem, ale z zabudowaniami. Głównie wspominamy go z brzoskwiń i nektaryn, które kupowaliśmy (0,5euro/kg) na środku ronda.




Z górki na pazurki i jedziemy do Brucoli. Docieramy do morza i zaczynamy poszukiwanie plaży i zamku. Zamek znaleźliśmy, z plażą trochę gorzej nam poszło. Niemniej jednak zaraz za zakrętem w lewo koło zamku jest spory plac. Kilka camperów już tam stoi. Wjazd może nie za szczególny trochę płyt i ostrych kamieni, ale co oferuje w zamian. Ano cudowny widok na Etnę. Jest tu zatoczka ze skałami (zamek 37.28463, 15.18656) (chyba zakaz kąpieli) – na przeciwnym brzegu rzeki jest hotel z leżakami. Tu kilku śmiałków w wodzie widzieliśmy, ale nie ma co ryzykować. Osiołek załapał się nawet na sesję zdjęciową z wulkanem w tle. 












Do Katanii stąd może 20-30km, ale panuje tu niesamowity spokój i cisza. Fajną miejscówkę trafiliśmy w Agnore Bani (37.31072, 15.10335). Jest placyk przy plaży (prysznice), stoi ledwie kilka aut. W tle nasz dzisiejszy cel – taka maleńka górka – trochę inna niż wszystkie. Odpoczywamy, lenimy się, zgłodnieliśmy – idziemy do pobliskiego maleńkiego hoteliku do pizzerii – pizzy brak. No cóż to zjemy zupkę (nie chińską ) :)





Katania leży u stóp tego maleństwa i cały czas żyje w jej cieniu. W mieście podobnie jak w Noto znajdziemy wiele barokowych elementów, ale ten barok jest zupełnie inny. O ile w Noto kolorystyka była słoneczna to tutaj panuje ciemnoszary wręcz grafitowy nastrój zarówno ulic wyłożonych lawą jak i budynków. Główna ulica miasta Via Emanuele (chyba główna w większości sycylijskich miast ;) ) jest jednocześnie elegancka i surowa.













Historia Katanii nierozerwalnie związana jest z Etną. Miasto wielokrotnie doświadczyło niszczycielskiego działania wulkanu. Docierała tu lawa, która po zniszczeniach stanowiła budulec nowo powstałych czy odbudowywanych budynków. Miasto odczuwa nie tylko obecność wulkanu, ale także trapią je trzęsienia ziemi – w 1693 o mało nie zniknęło z jej powierzchni. Może też właśnie z tego powodu ulice są szerokie i proste tak by w razie czego skutki były jak najmniej odczuwalne.
 










Po przebrnięciu przez ruchliwe ulice parkujemy w samym centrum. Pomiędzy 13-15.30 wzdłuż ulicy Emanuelle są darmowe parkingi i większa szansa na znalezienie wolnego miejsca. Wypuszczamy się w miasto Piazza Duomo, Fontanna dell’Elefante – symbol miasta (słoń z lawy dźwigający egipski obelisk), Pałac Senatorów, Ratusz, Katedra Santa Agata, Pałac Biscari to nie jedne z miejsc, do których warto tu zajrzeć.







Część via Emanuele jest zamknięta dla ruchu – to w tej okolicy znajdziemy co najciekawsze. Jak ktoś nie chce na piechotę, zawsze może wybrać wersję kolejową.















Wzdłuż nabrzeża można wybrać się na plażę, nie byle jaką plażę. Tam gdzie powinien znajdować się piasek/kamyczki jest lawa. Przyjemność z leżenia bezpośrednio na niej ciężko czerpać – no chyba, że ktoś chciałby się poczuć jak fakir (podobno sięga miejsca 700-800m wgłąb morza) ułożono pomosty, z których korzystają plażowicze.

















Kilka, kilkanaście kilometrów na północ od Katanii jest Aci Castello, gdzie w morzu stoi zamek zbudowany z lawowego kamienia - nam miejscowość kojarzy się jedynie z wielkim korkiem. Ale za co ciut dalej w niewielkiej osadzie Aci Trezza znaleźliśmy Ciclopi – czyli czarne skały wystające z morza tuż naprzeciw portu. Zaparkowaliśmy przed cukiernią – na samo wspomnienie, aż mi ślinka cieknie :) co prawda 4 literki trochę nam wystawały, ale jakoś się upchnęliśmy.







Z pełnymi brzuszkami ruszamy na podbój Etny. Początkowo ruszamy to mało powiedziane, gdyż próbowaliśmy znaleźć jakąś przejezdną drogę by nie trzeba było wracać się do Katanii. Każda z dróg na mapie i wyglądała na prostą – szkoda tylko, że nie uwzględniali ich szerokości i kąta nachylenia. Trzeba też było pomyśleć o napojeniu osiołka – tak drogiego paliwa jak w tej okolicy nie spotkaliśmy nigdzie. No ale cóż Etna ma swoje prawa.
Za Nicolosi zaczął się podjazd. Droga nie zawsze szeroka i radzę trzymać się głównej – myśmy oczywiście znaleźli skrót bo według nawigacji było bliżej, tylko zapomniała wspomnieć, że muszę czasami gałęzie przytrzymać. Podjazd jest długi, ale niezbyt stromy. Po wyjechaniu z linii lasu jest też sporo miejsc, gdzie można dać wytchnienie, a przy okazji spojrzeć w dół. Już wcześniej przy drodze leżała lawa – to skutki wcześniejszych erupcji, które docierały tu w różnym stopniu.




Etna – największy wulkan w Europie – jeden z najbardziej aktywnych na świecie. W zależności od ilości zastygniętej lawy jej wysokość się waha – obecnie to mniej więcej 3340m i 145 km średnicy u podstawy. Oprócz głównego stożka ma ponad 270 bocznych kraterów i wciąż powstają nowe. Czy trzeba się jej bać? Wydaje się, że na krótką metę niekoniecznie – są przecież centra sejsmiczne, które z wyprzedzeniem rejestrują to co się tam dzieje, a zanim zacznie się na większą skalę najpierw trochę pobuczy i puści dymka. Ale na dłuższą metę – kto wie?? Mniej więcej co trzysta z małym hakiem lat dzieje się tu coś poważnego. Z głównego krateru erupcje są rzadkie, ale z tych z mniejszych od czasu do czasu coś słychać. Mimo ciągłego zagrożenia, na zboczach mieszka wiele ludzi. Wulkaniczne popioły są niesamowicie urodzajne zatem to dobre miejsce pod uprawę.




Wjazd od strony Katanii wydaje się być dobrym rozwiązaniem. Powoli nabieramy wysokości, praktycznie cały czas mając szczyt w zasięgu wzroku. Droga ma dobrą nawierzchnię, od czasu do czasu jakieś prace remontowe, ale im bliżej tym więcej ostrego żużlu/pyłu na drodze. Wokoło też pełno zastygłej lawy, a z każdą minuta krajobraz robi się coraz bardziej księżycowy. Były lasy, teraz pojedyncze drzewa, w końcu ledwie kępki trawy – zależy dokąd i którędy spływał ostatnio język lawy.



Jeśli odwrócić się w tył dostrzeżemy Katanię i morze – niby daleko, a jednak blisko gdyż i tam docierała już kiedyś lawa. Im wyżej tym jesteśmy coraz bliżej góry i coraz dostojniej ją widać. W końcu docieramy do schroniska Rifugio Sapienza na wysokości 1910m. Już po drodze wysiadając z samochodu odczuwaliśmy nie tylko delikatny zefirek, ale także spadek temperatury. Tu jest już naprawdę zimno. Pod schroniskiem jest kilka hoteli z własnymi parkingami i sporo innych przeznaczonych dla wszystkich. Stanęliśmy tam gdzie stał już grzeczne rządek 15-20 camperów. Jako, że odczuwaliśmy już spore porywy wiatru staraliśmy się tak stanąć by wiało jak najmniej – wcisnęliśmy się po prostu w ostatni wolny kątek między budynkiem i camperami.



Wyszliśmy i tak szybko jak wyszliśmy wróciliśmy do samochodu. Tu po prostu jest gorzej jak w kieleckiem :) Nie dość, że wieje to jeszcze ta temperatura – ubraliśmy ciepłe ubrania i dopiero odważyliśmy się znowu wyjść na spotkanie z przygodą. Ponieważ stoimy na niebieskich liniach (płatnych) idziemy poszukać miejsca gdzie nas skasują – pobliski budynek. Czytamy cennik: osobowe 0,8euro/h 2,5 pół dnia, 4 dzień – nie jest źle, czytamy dalej – camper 18 euro pomiędzy 8-20 nie ma zmiłuj taryfa jest jedna…. Ot taka sprawiedliwość. Jest 17 podchodzimy do okienka – pan pyta czym jesteśmy – to mu pokazuję, że to takie małe białe co tam stoi…. Wygląda i macha ręką – możecie stać za darmo. Nie ma sprawy – upewniliśmy się jeszcze czy aby dobrze zrozumieliśmy – zawsze to trochę więcej na paliwko :D








Ostatnia większa erupcja miała miejsce w 2001 roku. Lawa zniszczyła wtedy stację i słupy kolejki, zatrzymując się kilka kilometrów przed Nicolosi. Już po drodze widzieliśmy jej skutki – teraz możemy jeszcze obejrzeć na pocztówkach w pobliskiej restauracji. Ale przecież nie po to się tu pchaliśmy – tylko by zobaczyć to i owo na własne oczy.











Zaczynamy wspinaczkę od schroniska – i już po chwili wiemy, że coś od wiatru i porządne buty to rozsądny wybór. Pył wulkaniczny jest jak piargi. Krok do góry i pół kroku się zsuwamy. Zastygła lawa jest niesamowicie ostra, a pył dosłownie wdziera się wszędzie. Jako, że nie mamy tyle czasu, by dotrzeć na sam szczyt i nasycić się wonią siarki :) idziemy po prostu drogą, którą jeżdżą busy – teraz już wracają ostatnie, a kurz niesie się za nimi niemiłosiernie – ciężko nabrać powietrza.














Podeszliśmy trochę tą drogą, a później całkiem „niedaleko” zobaczyliśmy krater (2001). No to idziemy. Droga nie jest zbytnio stroma, gdyby nie lawa i świadomość tego, że chodzimy po czynnym wulkanie to można by powiedzieć, że to lekki spacerek. Jednak wiatr i od czasu do czasu silniejsze podmuchy dają o sobie znać. Idziemy pomiędzy czarnymi jak smoła kamieniami, na których tu i ówdzie udało się zaczepić nielicznym trawom lub sporadycznie kwiatom. Powoli słońce zaczyna zmieniać nam kolor okolicy – przepiękne czerwonawe odcienie – to jest to.












Do krateru próbowaliśmy dostać się ścieżkami. Na wyciągnięcie ręki widzieliśmy ludzi schodzących ze stożka. Idziemy i idziemy i ciągle daleko. Tu przestrzeń wydaje się mieć jakieś inne rozmiary. Ścieżki się skończyły, przed nami jedynie pole lawy z jej ostrymi brzegami i unoszącym się pyłem. Przemierzamy dna niewielkich stożków, lecz zamiast w górę idę w dół. W końcu lawa mnie przerasta (w sensie wysokości) nie mam wyjścia – po usypujących się piargach wręcz zbieram na inny koniec parkingu. I stąd zaczynam od nowa wspinaczkę – tym razem wytyczonym już szlakiem. 











Wydawało się nam, że do tej pory już mocniej wiało. Oj w jakim byliśmy błędzie. Podchodząc, ledwie kilkanaście metrów od parkingu, nie jestem w stanie łapać oddechu – muszę się odwrócić, potem skulić głowę i znów przebijać nią mur wiatru. Początkowo nie jest stromo, ale czuję się jak w wysokich górach, gdzie noga za nogą posuwam się powoli w stronę szczytu. W międzyczasie goniący mnie Grzesiek znajduje przebicie przez pole lawy – szedł na mój azymut, i teraz idziemy już wspólnie. Stożek staje się bardziej stromy, podchodzimy na jego brzeg i tu jakby nasza droga się kończy.










Nie jesteśmy w stanie dalej iść wieje tak, że to co było na dole to pikuś. Oddech łapiemy ukradkiem chroniąc twarz pod kapturem przed pyłem. Do przodu nie można iść – podmuchy wiatru nas po prostu spychają w kierunku krawędzi stożka. Są tu takie „korytarze powietrze”, że stojąc kilka metrów od siebie widzę, jak Grzesiek nie może ustać – próbuje kucnąć zmniejszając opór, ale nie ma szans – jedyna szybka decyzja odwrót – tu jest zbyt niebezpiecznie. Schodzimy, że 20-30 metrów niżej, wieje – ale da się iść.














Z góry widzieliśmy kolejny stożek (Sylwestrowy). Szybko schodzimy do parkingu (ok 10 minut). Spoko, ten jest niższy więc podejdziemy spokojnie. Już po minucie wiemy, że tak nie będzie. Jesteśmy konkretnej postury, a właśnie obok nas wysiedli z auta Rosjanie – idą kawałek i zawracają – wiatr ich po prostu spycha. Do krateru może ze 100m damy radę, damy radę powtarzam jak mantrę. Daliśmy – ale utrzymać aparat by zrobić ostre zdjęcie, już nie daliśmy. Stoję swobodnie, ręce rozłożone jak do lotu i czuję jak wiatr mnie od dołu podtrzymuje. Teraz wiem co znaczy latać :)














 
Szybko zbiegamy do parkingu – jeszcze wizyta w sklepiku by zakupić to i owo na wspomnienia i szybko do campera. Trochę ich jeszcze przybyło, niektóre pojechały, ale skoro oni na noc to i my. Tym bardziej, że słyszeliśmy, że warto w nocy na Katanię spojrzeć. Wcisnęliśmy się w jeszcze większy kąt by schronić się przed wiatrem. Truma na full. Przygotowując kolację spoglądając przez okno i robię coraz to większe oczy. Podjeżdża motocyklista. Rozciera zgrabiałe dłonie i… rozkłada namiot. Wiem, że to twardzi ludzie, ale patrząc na warunki, aż serce ściskało. Zaproponowaliśmy coś ciepłego, albo żeby się choć ciut u nas ogrzał – mam wszystko co potrzeba – pomachał ręką i zniknął w namiocie. Brrrrr. Noc mamy ciekawą. Jak nie wiało było ok, jak dmuchnęło pyłem – pobudka murowana. Tak tak wiemy to Tyfon pokonamy przez Zeusa i przygnieciony Sycylią daje o sobie znać – tak delikatnie póki co. Gdy próbuje się wydostać Sycylia drży a Etna wybucha –oby tylko nie dziś.






Brak komentarzy: