TRASA 210 km - MAPA
Z Isaccea do Tulcea ciągną się niewielkie pagórki, we wschodzącym słońcu wyglądają malowniczo.
Jedziemy do jakiegoś większego
miasta – przydałoby się wymienić trochę dzięgów.–Może uda nam się tam też
znaleźć oponę na wymianę. Zanim jednak, póki co podjeżdżamy pod bank – super czynny
od 9 – właśnie dochodzi 8. Zatem mamy czas na śniadanie. O 9 idę do banku, ale
niestety pieniądze przywożą dopiero o 9.30. No nic bez komentarza udajemy się
zatem na spacer po mieście – jakoś nie przypadło nam do gustu – ot takie
zwykłe, nic szczególnego. Deptak nad Dunajem i tyle znaleźliśmy. O 9.30 staję
przed okienkiem i czekam aż pani dostanie kurs euro z Bukaresztu, wklepie,
wpisze gdzie trzeba, potem wywiesi no w końcu bierze paszport, pieniądze i już
około 10 wychodzę szczęśliwa z lejami. Trochę kręcimy się po mieście w
poszukiwaniu vulcanare. Fakt jest ich tutaj trochę, ale niestety nie posiadają
takiej jak nam potrzeba, kierują do Constancy, że większa. No nic chyba nie
mamy wyjścia.
Ale skoro
już tu jesteśmy to może zahaczymy o deltę Dunaju – tak nam ją zachwalali.
Jedziemy jakieś 40km do niewielkiej miejscowości Murighiol. Nic nam się nie
rzuciło w oczy zatem dotarliśmy na koniec świata, na koniec czyli do Donavatu
de Jos.
Tu kończy się nie tylko asfalt, ale
i jakiekolwiek drogi – dalej już tylko wodą. Zaparkowaliśmy pod kościołem i zobaczyliśmy znak, kierujący do kolejnego – asfaltu brak, a droga
nawet nie szutrowa – zatem spacerek – taki dobry
kilometr z hakiem. Miało być stare – jest nowe, ale nie narzekamy. Po powrocie
do samochodu okazuje się, że możemy również zobaczyć pobliski kościół w środku,
gdyż akurat jest otwarty. Zwiedzamy zatem jemy obiad i jedziemy poszukać
możliwości popływania Dunajem.
Wracamy
kilka kilometrów do Murighiola – tam skręca niczym nie oznakowana asfaltowa droga
to my za nią. Docieramy do niewielkiej przystani, wjeżdżamy do niej i tu
zaczyna załamywać się pogoda. Podchodzi do nas pan, który wozi łódeczką – już prawie
się dogadujemy, jednak odradza nam płynięcie teraz ze względu na pogodę i fakt,
że rano można bardziej podpłynąć do ptaków i że w ogóle lepiej.(250 lei (55
euro) za 2,5godziny pływania za łódkę 4 osoby). Zostawia nam wizytówkę i w tym
momencie rozpętuje się burza – taka dość konkretna – dobrze, że my w
samochodzie, a nie na łajbie.
Pytamy – jeśli chcemy to możemy przenocować na przystani – po drugiej stronie kanału (można go objechać – jakieś 500m) jest też kilka domków do wynajęcia. Czekamy może pogoda będzie łaskawsza. W końcu przestaje lać – mamy trochę czasu to jedziemy wzdłuż kanału – kilka kilometrów asfaltu, dalej jedynie szuter. Zatrzymać się na noc nie za bardzo jest gdzie, owszem stoją samochody w lesie, ale jakoś nie zachęcają – głucho tu.
Wracamy do Murighiol – po drodze minęliśmy tam 3 campingi (10-15 euro). Pierwszy jest po lewej stronie i prowadzi go chyba Holender sądząc po wyglądzie i świetnym angielskim. Miejsce wygląda fajnie – rozmawiamy o możliwości popływania – od 300 lei w górę – jak chcemy cały dzień to 800 hmmm. Próbujemy na kolejnym – też po lewej stronie drogi – brama otwarta, ale żywego ducha więc nic się nie dowiedzieliśmy.
Trzeci jest po prawej stronie – jest tam możliwość zamieszkania w domkach lub jako camping. Cena na dzień dobry 350 za 2godziny pływania (75 euro). Z grzeczności rozmawiamy chwilę z właścicielem, pokazuje nam wszystkie patenty, pozwolenia, mapy, łódkę i nie wiadomo co jeszcze. W końcu przynosi nam album z super zdjęciami z delty Dunaju, tymi zdjęciami skutecznie nas przekonał, że chyba jednak to nie dla nas. Trochę szuwarów, wody, czasem jakaś rybka czy ptak. Albo tam tak wygląda, albo z niego nieudolny fotograf.
Niemniej jednak wcale nas nie zachęcił wręcz przeciwnie. Zastanawiamy się chwilę, szybkie sprawdzenie pogody – jutro ma lać. To kolejny argument na nie. Jeszcze gdyby to podzielić na 4 osoby to ta cena z portu jest do przełknięcia. Ja tam zbytnio za wodą nie jestem – szczególnie na mini łódeczką na środku bajorka – więc tak naprawdę to byłaby dla mnie słaba przyjemność – nie jednak sobie odpuścimy, a w zamian – a w zamian będzie coś innego :) z czego obydwoje będziemy zadowoleni
Obieramy
kierunek południowy i boczną – nienajlepszą drogą (sporo dziur) klucząc pomiędzy
jeziorami i stawami, na których brodzą ptaki lub krążą nad nimi, wśród szuwar –
czyli to do czego próbowali nas przekonać w Murighiol dojeżdżamy do Enisala i
nic a nic nie żałujmy tej decyzji. Wyszło nawet słońce po burzy.
W Enisali trzeba skręcić w lewo i po jakiś 2km znów w lewo – piękną nowiutką drogą, pozjeżdża się na wzgórze pod ruiny zamku (prawdopodobnie VII/VIII wiek). Ruiny może same w sobie zbyt szczególne nie są – zdecydowanie lepiej wyglądają z daleka, ale widok ze wzgórza…. te łąki, jezioro (Razim – największe w Rumunii), deltę Dunaju, pola ehhh…. miodzio.
Z parkingu na końcu drogi trzeba
trochę podejść pod górę, ale widoki zupełnie wynagradzają ten trud. Na końcu
jeszcze po ruchomych schodach i już jesteśmy pod samymi ruinami. Okazuje się,
że ktoś tu mieszka – czy oficjalnie czy na dziko ciężko powiedzieć, niemniej jednak
kasuje jakieś drobne za wejście.
Babadag (ojciec gór) leży kilka kilometrów
na zachód. Zupełnie inna miejscowość – taka bardziej turecka, gwarna. W sumie nie ma się czemu
dziwić gdyż właśnie tutaj znajduje się najstarszy meczet w Rumunii Ali Gazi
Pasa Camii z 1526r. W pobliżu meczetu jest restauracja z całkiem sporym
parkingiem.
Z Babadag jest droga do Slava Rusa.
Nie wygląda najlepiej, ale po ukraińskich i tak jest super. Niestety ta droga
to pomyłka, ma ona około 8km, które ciągną się i ciągną, dziura za dziurą,
gdybyśmy wiedzieli objechalibyśmy te 20km więcej, bo ten skrót kosztował nas więcej
nerwów i czasu.
Slava Rusa póki co mijamy –widok ludzi w knajpce gdy zobaczyli nas samochód wynurzający się z tej drogi – bezcenne – i mkniemy do Lipowian do Slava Cercheza, która zamieszkała jest przez starowierców noszących tradycyjne stroje i brody. Nie widzieliśmy żadnego za to odwiedziliśmy dwie a właściwie trzy cerkwie
Pierwsze dwie są w centrum
miejscowości jedna przy drugiej po lewej stronie jadąc na północ, dalej też po
lewej jest pokryta polichromią cerkiew staroobrzędowców – molenna.
Przez ten skrót zrobił się już późny
wieczór, gdy wjeżdżaliśmy do Slava Rusa. W centrum wsi jest jedyny na świecie
żeński klasztor Starowierców (nie znaleziono), gdzie znajduje się kopia ikony
Matki Boskiej Kazańskiej przywieziona przez mnichów z Uralu.
Znalezienie Monasturu Uspienskiego
łatwe nie jest, ale gdy już znajdziemy drogowskaz to już jest ok. (niby 2km od
wioski, ale jakoś ciągnęły się one i ciągnęły :) )Mimo tego, że droga zwęża się
i zwęża prowadzi pod sam monastyr. Jest już dość późno zatem nie wejdziemy do
środka. Zastanawiamy się nad noclegiem pod murami, ale chyba nie będziemy
przeszkadzać. Wracamy do wioski potem w prawo – gdy lądujemy na pierwszej
stacji benzynowej gdzieś koło Baia jest już ciemna noc.