TRASA 270 km - MAPA
Żegnamy się z Zatoką, znów te polne drogi, betonowe płyty, w końcu asfalt.
Zostało nam do przejechanie już niewiele, żeby dotrzeć do
głównej drogi krajowej z Odessy w kierunku Rumunii - tak już tylko
myknąć i…. no właśnie i tu zaczyna się „i”. Wczoraj wieczorem poszliśmy
do knajpki, samochody zostały same, - podwórko, właściciel. Jedziemy i
nagłe „tup tup tup” choć płyty się skończyły. Stajemy na poboczu co jest
grane?? Sprawdzamy koła jedno, drugie, trzecie… o holewcia co jest?? Co
to za wybrzuszenie?? No nic nie ma wyjścia trzeba zmienić koło. Koło
wykręcone, pozostaje założyć zapasówkę…. tylko jak się do niej dostać.
Kosz jest. Jakieś śruby, ale jak je odkręcić. Sprawdzamy w drugim aucie -
tu wystarczy odciągnąć na bok i koło samo z kosza wypada. Dobra to
zmienimy na to. Tyle, że koło było zaczepione na jakąś śrubę, WD40 nie
pomogło, ani drgnie… nie ma wyjścia trzeba wyjąć nasze tylko jak. Tel do
mechanika - no tam przy drzwiach …. szukamy - aaa są dwie zaślepki,
pod nimi śruby, odkręcamy - ufff - wychodzi. Przy okazji zauważamy, że
oprócz wybrzuszenia mamy w kole wbity jakiś ćwiek, no zdarza się, ale
potem okazuje się, że w drugim też wbity jest identyczny…. przypadek?
najechanie na coś?, ale żeby w dwa koła naraz złapać? Statystycznie
rzecz biorąc możliwe, ale praktycznie?? No nic trochę śmierdząca sprawa,
ale nie będę dochodzić, co? gdzie? jak? kiedy? i dlaczego?
Mijamy Bihorod no i robi się ciekawiej, a właściwie droga, którą ciężko nazwać drogą. Tu jest więcej dziur niż asfaltu – no dobra na Ukrainie to nie dziwi. Ale jakie są te dziury. OGROMNE. Jak raz wpadnie tak można jechać i jechać zanim się wyjedzie. Dziury to jeszcze mały pikuś – ale nalania na asfalcie – dochodzą do pół metra. Tańczymy po drodze ile się da. Osobówki mają alternatywną drogę – jeżdżą polami bo tędy nie dałyby rady…. Jest ciężko…
Mijamy Bihorod no i robi się ciekawiej, a właściwie droga, którą ciężko nazwać drogą. Tu jest więcej dziur niż asfaltu – no dobra na Ukrainie to nie dziwi. Ale jakie są te dziury. OGROMNE. Jak raz wpadnie tak można jechać i jechać zanim się wyjedzie. Dziury to jeszcze mały pikuś – ale nalania na asfalcie – dochodzą do pół metra. Tańczymy po drodze ile się da. Osobówki mają alternatywną drogę – jeżdżą polami bo tędy nie dałyby rady…. Jest ciężko…
Dojeżdżamy do głównej M15 – wydaje się być
lepsza, ale ze wszystkich dróg krajowych jakimi jechaliśmy na Ukrainie
ta była najgorsza. Mijamy Izmail – piękny luksusowy asfalt – naprawdę
nówka położona. Potem są Nowosielce gps każe jechać przez miejscowość
wjeżdżamy – no tędy to my raczej nie damy rady przejechać – wracamy –
dobrze, że robią obwodnicę miejscowości bo podejrzewam, że tu byśmy
zakończyli naszą podróż. Dobra wioska minięta zbliżamy się powoli do
Dunaju. W linii prostej ani kilometra nie ma do Rumunii, ale trzeba
jeszcze te 15km po Ukrainie przejechać…. Byle do Reni… te ostatnie
kilometry wydają się być najciekawsze…. myśleliśmy, że najgorsza droga
już za nami – jednak nie – czasem asfalt widać, generalnie szuter, ale
znienacka trzeba hamować do zera i szukać przejazdu – tu innej drogi nie
ma…
Reni witamy jak zbawienie – stąd raptem 5km do
granicy. Ostatnie tankowanie do pełna i jedziemy za znakami jak każą do
granicy. Zamiast jechać namiastką asfaltu, który miejscami prześwituje
wbijamy się w kamienistą drogą i po objechaniu pół miasteczka wracamy
100 metrów dalej na tą samą drogę – no ale tak znaki postawili. Ooo mamy
jakieś centrum, placyk, tubylcy mówią, żeby tędy ciąć na przełaj drogą.
Jak jesteśmy na niej sami możemy swobodnie wybierać, którędy uda się
przekulać, inaczej ktoś musi czekać.
Umęczeni widzimy w końcu granicę – jest dobrze
godzina 14. Pan sennym wzrokiem podnosi szlaban i wpuszcza nas na
granicę – żywego ducha eee to szybko pójdzie…. Tiaaa…. Naiwność nas nie
opuszcza…. Z pół godziny czekaliśmy zanim ktokolwiek się nami
zainteresował – kazał podjechać do kolejki. Za kolejne pół ktoś
przyszedł i wziął paszporty…. I wtedy się zaczęło… zapraszali po kolei
do budki – w międzyczasie przepuszczali inne samochody, a my czekamy
dalej. Jak już prawie nas wypuścili to stwierdzili, że może byśmy tak
jeszcze deklarację celną wypełnili. Mieli 5 sztuk po polsku (pewnie
roczny przydział
– pozostałe po ukraińsku – to czytamy… po wypełnieniu danych osobowych
pora na pytania ile jakiej waluty no to liczymy… czy mamy jakieś książki
– no przecież są przewodniki – zaznaczyć tak czy nie?, ile mamy ze sobą
sztuk bagaży – nooo to chyba najcięższe pytanie bo jak w camperze to
policzyć jak walizek nie ma, czy mamy noże – no jeśli powiemy, że tak
może być ciężko, bo potraktują to jako broń…. czy jakiś sprzęt, podać
markę, numer nooo to by jeszcze uszło, ale jak oszacować wartość i
jeszcze mieć na to wszystko papiery??. No nic wypełniliśmy co
wiedzieliśmy – reszta w budkach. Pan według tego co mówiliśmy coś tam o
niechcenia zaznaczył – i tak pójdą w kosz. W międzyczasie widać jak
kierowcy ciężarówek wchodzą na zaplecze z torbami, wychodzą – szlaban
się podnosi. Jak sobie celnik już pozaznaczał co chciał w deklaracjach
pozwolił zacząć zbierać pieczątki. I tak od Annasza do Kajfasza prze
kolejne pół godziny. Ludzie na Ukrainie życzliwi i przyjaźnie nastawieni
z reguły, ale przejście graniczne po stronie Ukraińskiej – nadal bez
zmian – ciekawe czy kiedyś w ogóle….
W międzyczasie wchodzą i sprawdzają dwa campery – dość dokładnie.
Zaglądają tu i ówdzie, opukują, podejrzanie wyglądają dla nich kratki
wentylacyjne, otwierają szafki. Ci co z tyłu stali jak dostali dokumenty
byli szczęśliwi, bo ich nie sprawdzali. Nas wpuścili do Mołdawii ich
wzięli na bok – i zaś pół godziny…