CAMPO IMPERATORE – CASTEL DEL MONTE – STEFANO DI
SESSANO – BARISCIANO – CASTELVECHIO – COLLARMELE – PESCINA – PESCASSEROLI –
ALVITO – CASSINO – MONTE CASSINO – ROCCAMONFINA
TRASA 280km - MAPA
Noc spędziliśmy w towarzystwie
kilku camperów. Część stała przy drodze na parkingu, a część schowała się dalej
za schroniskiem. W nocy widzieli pewnie L’Aquille, ale chyba też im więcej
wiało – wieczorem były tam spore porywy wiatru. Nie sprawdzaliśmy już potem, bo
noc oświetlały jedynie gwiazdy, a głos dzwonków niósł się daleko – krowy to
raczej nie były – kto by je tu doił :)
Rano odkrywamy, że koło
schroniska (po lewej stronie w pobliżu drogi) jest kranik z wodą. Zatem
uzupełniamy zapasy. Słońce zachęcająco uśmiecha się z góry – czy można mu
odmówić? Ubieramy górskie buty i idziemy hen na szlak. Przejrzystość powietrza
zdecydowanie lepsza i choć czasem wypadnie nam zdjęcie zrobić pod słońce to nie
żałujemy wysiłku wspinaczki w poszukiwaniu kolejnych pięknych widoków.
Nawet ptaszki nam pozowały
chłonąc pierwsze promyki słonka. Kolejka (z Fonte Cerreto) już uruchomiona, drogą
nadciągają kolejni turyści spragnieni wrażeń zatem niedługo zrobi się tu
tłoczniej.
Wchodząc coraz wyżej zastanawiamy
się czy zobaczymy stąd morze – w końcu w linii prostej to pewnie z 50km jest.
Póki co mamy chmury w kotlinkach i panoramki. Tam gdzieś hen hen majaczą nam
już grzbiety, którym chcielibyśmy się przyjrzeć z bliska.
Póki co osiołek grzecznie na nas
czeka – większość camperów już odjechała – no bo komu by się po górach chciało
chodzić :) ta wysokość, to słońce, te temperatury.
Trochę się pokręciliśmy po
ścieżkach – jakieś przełęcze i grzbiety zdobyliśmy a jak się już skulaliśmy na
dół trzeba było odpocząć po trochę forsownej wędrówce. To jedno z wielu miejsc
gdzie zostalibyśmy na dłużej. Ta przestrzeń, cisza unosząca się w powietrzu po
prostu cieszy.
Zjeżdżamy tą samą drogą – znowu mijamy
autostradę – to nic, że znajduje się ona kilkaset metrów poniżej nas, tu jej
zgiełk zupełnie nie dociera. Tu pasą się krowy, dzikie konie i stada owiec.
Nacieszywszy się ponownie widokami dojeżdżamy znowu do głównej drogi nr 7, Dla
nas głównej choć tak naprawdę to jeden z bocznych mało uczęszczanych odcinków.
Widać to nawet w jakości asfaltu. Do tej pory był ok, teraz jakby ktoś obciął
na niego środki. Są odcinki gdzie mamy na przemian asfalt i coś co powinno go
przypominać chociażby w teorii. Po drodze jest kilka wytyczonych miejsc z
panoramami, ale my zatrzymujemy się po prostu tam gdzie nam wygodniej. Nadal tu
ciekawie, ale jakby wczorajszy odcinek wywarł na nas większe wrażenie.
Nawigacja po raz kolejny zapędza
nas w kozi róg. Jest bezpośrednia droga do Stefano di Sessanio gps twierdzi, że
skręt jest za 2 km to jedziemy. Okazuje się, że droga owszem i jest, ale raczej
nie w tym miejscu – to co wskazywała do ścieżka przez jakiś szczyt – może nie
jakiś bardzo stromy, ale raczej po tej trawie nie przejedziemy. Nadrabiamy „trochę”
drogi jadąc przez Castel del Monte. Po drodze nie napotykamy nikogo jedynie
samotnie spacerujące krowy, które nie raczą ustąpić drogi – nawet długie i
donośnie titanie nic nie pomaga.
Jeszcze raz oglądamy się za
siebie – ehh te poszarpane grzbiety – i mkniemy zawijasami raz w górę raz w dół
do Castel – pierwszej miejscowości dziś na naszej drodze. Z góry wygląda na
dosyć sporą – szukam miejsca gdzie moglibyśmy przystanąć – dobrze, że
nocowaliśmy na przełęczy.
Jesteśmy coraz niżej – już widać
w zieleń dolin – jednak nie chce nam się tam jeszcze zjeżdżać. Na jednym z
zakrętów zauważamy twierdzę na wzgórzu – podjeżdżamy bliżej, a tam niestety
wita nas znak zakazu dla camperów. Trochę się wahamy bo w sumie narysowana jest
alkowa, a 3km na piechotę pod górę i w skwarze niezbyt się uśmiecha.
W końcu jednak decyduje tzw.
zdrowy rozsądek i jedziemy dalej. Przed nami rozpościera się teraz panorama Stefano
di Sessanio bardzo starej miejscowości – jak podaje wiki zamieszkała już w 760
roku. Trudno uwierzyć, że kiedyś była to spora wioska –obecnie ledwie 110 osób.
Już na wjeździe widać zniszczenia jakie wyrządziło tu trzęsienie ziemi w 2009
roku. W większości domy opatulone są rusztowaniami, a miejsce sprawia wrażenie
wymarłego.
Ze Stefano czeka nas długi zjazd
aż do Barisciano. Po lewej stronie mamy dolinę po prawej kręcą się wiatraki.
Droga gładka jak stół, tylko nogę zdjąć z gazu i jechać i jechać. Przez
miejscowość nawigacja próbuje przeprowadzić nas takimi drogami jakby nie
wiedziała, że jedziemy camperem. O nie nie – te jej numery to my już znamy
dlatego jedziemy własną drogą do głównej. Potem skręt w lewo i po kilku
kilometrach w prawo by znowu wjechać w góry – to tylko taki przerywnik był.
Tu znowu widać skutki trzęsienia
ziemi. Niby są miejscowości, ale te domy nie wyglądają różowo. W pewnym
momencie zastanawialiśmy się czy będziemy się musieli wrócić czy też zmieścimy
się pod rusztowaniem podtrzymującym dwa domy znajdujące się po przeciwnych
stronach drogi. Ani rusztowanie, ani budowle nie wyglądały za solidnie, więc
strach było wjeżdżać. Spoglądamy w górę – dach i okienko przejdzie to z
drżeniem serca jedziemy. Wyboru wielkiego nie mieliśmy, bo była to jedyna droga
(może dałoby się jeszcze jakimś sporo nadrabiającym objazdem do nich dostać) do
kolejnych miejscowości, które mieliśmy w planach.
Nie wiem jak tu było kiedyś,
teraz jest smutno i przygnębiająco. Domy takie jakieś słabo trzymające się,
sporo pustych. Drogi z pofalowanym asfaltem, czasami na szerokość jednego
samochodu, bo reszta asfaltu zniknęła. Wokół plątanina polnych i szutrowych dróg
– wiele nie potrzeba by się tu zgubić.
Droga wije się częściowo doliną,
częściowo zboczem – myśleliśmy, że pojedziemy bliżej kolejnego pasma gór, które
było widać w oddali z Campo Imperatore – niestety trochę nas dzieli, a ponieważ
nie jesteśmy na dużej wysokości widoki nam umykają. Do tego jeszcze
prześlicznie świecące słońce akurat z tej strony sprawia, że w sumie niewiele
widzimy poza porośniętymi lasem zboczami.
W Collarmelle znów przecinamy główną
drogę raz z jednej raz z drugiej strony, by w końcu po kilku takich mijankach
znaleźć się na drodze prowadzącej do Pescina. Powoli przestajemy ufać drogom
oznaczonym znakiem 3,5t. Okazują się być wąskie, strome i kręte gdy tuż obok
biegnie piękna, płaska prosta droga. To nie, my musimy sobie skracać brrr –
czasami naprawdę ciężko bywało – w takich momentach tęskniliśmy do naszego
poprzedniego osiołka T4.
Ale nic, najważniejsze, że
przejechaliśmy – jesteśmy teraz na terenie Parku Narodowego Abruzzio – może jeszcze
nie całkiem bo dzieli nas od jego granicy jeszcze dziesiąt kilometrów, ale
czujemy się jakbyśmy byli już tuż tuż. Jeszcze tylko objechać kilka górek – raz
na zachód, raz na wschód – choć w linii prostej wydaje się być na wyciągnięcie
zaledwie ręki. Park ten rozpościera się na obszarze blisko 45 tysięcy ha częściowo
w Abruzji (90%) i częściowo w Molise. W znacznej części pokryty jest lasami –
podobno żyją tu niedźwiedzie, wilki i inne dzikie koty – nie spotkaliśmy.
Po wjechaniu na Passo di Diavolo
(1400) robimy dłuższy odpoczynek. Jest szlak – tylko te pierwsze krople… Niedługo
potem popsuła nam się pogoda już zupełnie – padać jednak nie padało, ale
nadciągnęły bardzo ciemne chmury, które zakryły zbocza.
Mimo, że jest tu trochę
miejscowości po drodze raczej nie widać by kwitła tu turystyka przed duże „T”.
Wioski raczej mniejsze, hoteli nie widzieliśmy – może postanowili choć część
gór pozostawić takich dzikich.
Przez Pescasseroli docieramy do
Opi, jest AdS na obrzeżach miasteczka wznoszącego się na wzgórzu.
Oj ta pogoda… Czeka nas kolejna wspinaczka na Forca d’Acero. Długi podjazd stosunkowo wąską, krętą drogą wśród gęstego lasu. W sumie już południe Włoch a tu takie klimaty? Tylko czekać kiedy z lasu wynurzy się jakiś zwierz.
Jako, że pogoda nam dziś mocno
nie dopisuje postanawiamy jechać bezpośrednio do Cassino – może tam będzie
lepiej? – w końcu to kilkadziesiąt kilometrów dalej w dodatku miejscowość
znajduje się w kotlinie. Jak rzekliśmy tak pojechaliśmy – pierwsze co rzuciło
nam się w oczy to gwar i zgiełk – już od tego zdążyliśmy odwyknąć. Trudno i to
trzeba jakoś przeżyć jeżeli chcemy się dostać na pobliskie wzgórze.
Za znakami przebijamy się wśród
licznych samochodów najpierw do centrum miasta, a później na drogę wyjazdową
prowadzącą do tego ważnego dla nas Polaków miejsca. Przez około 10 km wznosimy
się nieustannie. Teraz jest droga, dobry dojazd, ale jak tak sobie pomyśleć, że
żołnierze wchodzili na to wzgórze i to jeszcze pod ostrzałem to naprawdę …. to
nie jest jakiś tam pagórek lecz 400m góra (w stosunku do miasta) ze stromymi
zboczami…..
Na szczycie znajduje się parking,
spory parking – jeszcze zanim wytyczono miejsca parkingowe mamy znak „P” –
campery tradycyjnie są poszkodowane – nie ma możliwości pozostawienia samochodu
na godziny – jedynie cała doba płatna 8euro. Nie zdziwcie się jeśli podejdzie
to was parkingowy i piękną polszczyzną poprosi o uiszczenie opłaty – jeden z
pracowników jest Polakiem.
Znajdujące się na wzgórzu opactwo Benedyktyńskie powstało w VI wieku. Wielokrotnie było niszczone, a po II wojnie światowej znów ponownie odbudowane. Fasada jest skromna, lecz kryje bogate wnętrze, krużganki, marmury, mozaiki, złocenia.
Przechodzimy przez Dziedziniec
Dobroczyńców, skwer z pomnikiem umierającego św. Benedykta podtrzymywanego
przez mnichów, czy Dziedziniec Bramantego z pomnikiem św. Scholastyki i św.
Benedykta. Z klasztoru i wzgórza roztacza się też piękna panorama na Cassino i
okoliczne wzgórza.
Potem cofamy się trochę i
jedziemy na Polski Cmentarz. Jadąc od dołu już praktycznie pod samym klasztorem
(może 500m przed parkingiem) jest oznaczenie Polski Cmentarz skręcamy w prawo i
dalej znów rozjazd – i tu gps się zgubił – trzeba skręcić w prawo – w dół - na
parkingi. We wrześniu otwarty był jedynie parking pod samym cmentarzem. Trochę
się pogubiliśmy, więc dopiero teraz zjeżdżamy na ten parking.
Cmentarz otwarty jest chyba jak
dobrze pamiętam do 18, mamy zatem jeszcze chwilę. Pod bramą zauważamy
strażników (miejskich??) jakieś służby – wskazują nam wejście, które szczelnie
zastawili samochodem. Przy wejściu ważna informacja w kilku językach – uwaga na węże. Trochę się
nie dziwię ponieważ miejsce to odwiedza wiele wycieczek, które jeżdżą według schematów
i raczej miejsca którego odwiedzają nie są odwiedzane przez węże. Tu mamy długą
– chyba ze 150m ścieżkę – właściwie wybetonowany plac 150 na 10m, oprócz nas
nie ma nikogo, więc węże mają tu świetne miejsce do wypoczynku tym bardziej, że
okolice to trawiaste wzgórza – wymarzone miejsce dla nich – a turysta raczej
nie przywyknięte do ich widoku. Zatem uważając pod nogi
dochodzimy do mogił…. myślę, że słowa są
zbędne…
W pierwszej chwili zastanawialiśmy
się nad nocowaniem na górnym parkingu pod klasztorem. Z tego co czytałam kilka
osób tam stało. Wiem, że miejsce, widoki kuszące, ale postanowiliśmy jednak
jechać dalej. Na jutro mamy zaplanowaną pewną wycieczkę, a nie chcemy jej
rozpoczynać późnym popołudniem. Zatem zjeżdżamy do miasta. Gdzieś w 1/3 drogi
znajdują się jakieś ruiny. Brama zamknięta na 4 spusty – zrobiliśmy jedynie
zdjęcia z góry.
Dotarliśmy w końcu do Cassino. Przebrnąć przez totalnie zakorkowane łatwe nie było. W dodatku wbiliśmy się w jakieś centrum - w sumie jedyną główną drogę wylotową z miasta. Jakieś objazdy, zwężenia… jeszcze ostatni rzut oka na wzgórze, a potem jedziemy na wschód. Na wyjeździe z miasta zakupy w Lidlu – już dawno żadnego sklepu nie widzieliśmy.
Ponieważ na nizinach nic ciekawego nie widać na nocleg (w okolicy Neapolu nocleg na autostradzie jakoś nam się nie uśmiecha) jedziemy do Parco Roccamonfina. Kilka miejscowości zaznaczonych jako ciekawe, droga jako malownicza, więc długo się nie zastanawiamy. Za Monge Lungo przejeżdżamy autostradę i zaczynamy wspinaczkę – ciekawą wspinaczkę. Droga zwęża się i zwęża, niby jest prosta tyle, że ta prosta ma dość konkretne nachylenie. O ile jeszcze poza terenem zabudowanym jakoś się jedzie to gdy wjeżdżamy do Cave Catailli zaczynamy mieć konkretne obawy. Droga pod stromą górę, z obu stron ulicy balkony, szerokość drogi na dole ze 3,5m na górze – minus balkony. Do tego pod każdym wejściem do domu siedzi sędziwy Włoch i spogląda na nas coraz to większymi oczami – jakby pytał „tym?? przez wioskę – chyba sobie żarty stroicie??”. Gdyby faktycznie w tym momencie cos jechało z naprzeciwka to nie mielibyśmy gdzie uciec – osobówki pewnie mijają się tu w bramach. Patrzyli na nas jakby w życiu nie widzieli tu campera (pewnie nie ;) ) i samochodu na zagranicznych rejestracjach… a przecież tu tak pięknie góry widać. Na końcu wioski po lewej stronie jest parking pod kościołem z pięknym widokiem, ale odstraszyły nas tony walających się tu butelek po piwie :( … a już prawie krzesełka rozkładaliśmy….
Wyżej leży Conca della Campania z kolejnym kościołem. W pobliżu niewielki parking, kilka sklepików…. Cykamy kilka zdjęć, jemy kolację, jednak na noc nie zostajemy, gdyż po zmroku gdy zamykane są sklepiki miejsce się całkowicie wyludnia, jedynie od czasu do czasu ktoś podjeżdża na skuterze czy rowerze, robi rundkę i wraca…. Trochę to dziwne więc postanawiamy przenieść się dalej.