TRASA 200km - MAPA
Jako,
że dziś planujemy drobną wycieczkę zbieramy się dość szybko. Do naszego
celu zostało nam około 120km, więc w drogę. Okolice Neapolu
zwiedzaliśmy poprzednim razem
– czysta przyjemność jazdy po jego wzgórzach camperem – jedno z
ciekawszych przeżyć :D. W tym roku zajeżdżamy do miasta jedynie
zatankować. 1.6 euro :( to jedna z niższych cen paliwa w tej okolicy. Im
dalej na południe tym ceny niestety wzrastają, a nam jeszcze trochę
drogi pozostało….
Jazda wzdłuż nabrzeża, także potrafi dostarczyć nie lada atrakcji –
drogi żywcem wyjęte z Ukrainy, kostka, dziury, slalomy to dzień
powszedni w tym mieście, o korkach i jeździe Neapolitańczyków nie
wspomnę – przeżycie samo w sobie. Środkiem drogi jest wyznaczony pas dla
autobusów, policji, taxi, ale ponieważ jest pusty staje się dodatkowym
pasem ruchu w dowolnie wybranym kierunku. Zajeżdżanie drogi, wciskanie
się czy nieprawidłowe wyprzedzanie nawet na policji nie wywołuje
kompletnie żadnego wrażenia – cóż radiowóz po prostu przesuwa się by
straty były jak najmniejsze.
W tym roku mieliśmy powtórkę z
rozrywki – jedynie korki były jakby ciut mniejsze. Parkowanie tutaj to też
swoisty folklor. Najpierw stoją prawidłowo zaparkowane samochody. Auta te są
zastawione kolejnym pasem – zazwyczaj na awaryjnych. Czasami zdarza się też
trzeci rząd tzw. „na momencik” i jakby ktoś nie był pewien ruchem wahadłowym,
mimo w ten sposób zastawionych dwóch pasów, nadal da się jeździć – jeszcze
jedno zawsze się przepchnie , a to że gdzieś jakaś linia ciągła – kto by to
brał pod uwagę…
Inteligenta nawigacja wymyśliła nam drogą wzdłuż wybrzeża przez miasto – ok w zeszłym roku ją przejechaliśmy dało się. Ale tym razem musimy odbić, bo chcemy wejść na Wezuwiusza. Nooo wszystko byłoby cudnie – mapa pokazuje, że jest fajna prosta droga – tylko minąć autostradę, gps podobnie to jedziemy… W pewnym momencie widzimy zakaz wjazdu dla autobusów – pierwsze oznaki niepokoju, ale ponieważ przed nami jedzie autobus to i my się przebijemy. W kolejnej wiosce autobus odbił w inną stronę więc już nam nic drogi nie torowało – pojawił się znak 2m wysokości
Yyy to będzie problem, ale i to
udaje nam się objechać klucząc pomiędzy domami jakąś drogą z kostki brukowej,
zakręty co 15m o 90 stopni, ale dajemy radę. Wspinamy się i już już prawie
mijamy autostradę, gdy pakujemy się w drogę 20 cm z każdej strony szerszą niż
nasz samochód. Kilka razy wychodzę by podnieść gałęzie (o zawróceniu nie ma
mowy – a droga jakby uczęszczana, bo jadą za nami 3 auta). Potem już się na
poważnie zastanawialiśmy co dalej, gdy na drodze znalazło się regularne
śmietnisko…pokonaliśmy i to…. Jeszcze tylko skręt w prawo, w lewo – witamy się
z balkonem – 3 cm od naszej markizy, rura i pokonujemy wjazd na jakąś
cywilizowaną drogę. Mimo, że poruszaliśmy się żółwim tempem nikt za nami nie
trąbił – ale co przeżyliśmy to nasze.
Za autostradą nadal jedziemy do
góry, ale to przecież było do przewidzenia. Mamy 10km, a wjechać trzeba na
około 1000m. Droga wije się tym razem po wulkanicznym zboczu, zatem od czasu do
czasu widać jak Wezuwiusz potrafi czasami narozrabiać. Wokół drogi pełno
wulkanicznych pozostałości, kamienie, kawałki lawy – może dziś będzie dla nas
łaskawszy. Ostatnio na większą skalę rozrabiał prawie 70 lat temu, więc niech
sobie nadal spokojnie śpi.
Usytuowany jest pod dwoma
wzniesieniami Somma i Vesuvio. Czytaliśmy, że aby się dostać na wulkan trzeba
wynająć busika – są specjalnie organizowane wycieczki. Hmmm po drodze owszem
mijamy kilka reatauracji/hotelików, które pewnie się tym trudnią, no ale skoro
praktycznie można podjechać pod samą bramę Parku Narodowego Vezuwio to nie
będziemy im zawracać głowy. Mozolnie (nie jest aż tak źle ;)) i z uporem
brniemy do przodu, zarówno w poziomie jak i pionie. Poniżej górnego parkingu
jest specjalnie wyznaczony plac dla autobusów (stąd też wożą na górę małymi
autkami). Ledwie może z kilometr dalej jest parking i wejście do parku.
Fakt ze znalezieniem miejsca
postojowego łatwo nie jest, dlatego im wcześniej rano tym lepiej. Parking jest
darmowy, choć byli chętni, którzy chcieli od nas opłatę – powiedzieliśmy „potem”
– już nie wrócili, w międzyczasie od obsługi parku dowiedzieliśmy się, że stoi się
tu gratis – pewnie to za trud wspinaczki :) Z ostatniego podjazdu i parkingu
rozpościera się panorama okolicy – wygląda jakby sąsiednie góry też miały coś
wspólnego z wulkanizacją (bynajmniej nie opon). Przebieramy się w odpowiedni
strój – mimo, że wysokość to ledwie 1200 m jednak pełne, a najlepiej górskie
buty są wskazane. Dobrze jest też ubrać długie spodnie – wiem lato, ale domycie
nóg z wulkanicznego pyłu łatwe nie jest, a jak czasem wiaterek po nogach pyłem
prześwięci to naprawdę czuć. Na górę warto coś mieć od wiatru/chłodu i butelkę
wody.
Kupujemy bilety 10 euro od sztuki.
Przekraczamy bramę i wulkan jest nasz. Teraz pod górę, jak żółw ociężale…
dlaczego? Bo spod nóg usypuje się wulkaniczny pył. Niby bardzo stromo nie jest,
ale jednak te „piargi” robią swoje. My tu noga za nogą, a tu mija nas straż
parku…. samochodem. Teoretycznie zaraz za wejściem jest punkt spotkań z
przewodnikami – jest nawet ogłoszenie, że na terenie parku można się poruszać
jedynie w ich obecności… hmmm pierwszego przewodnika spotykamy gdzieś pod
szczytem, każdy tu chodzi sam to i my nie będziemy się wygłupiać.
Widoki stąd chciałoby się rzec
cudne, widać Neapol zatokę neapolitańska – tak tak widać poza momentami, gdy
chowają się za chmurami, a im wchodzimy wyżej widoczność zdecydowanie maleje.
Po kwadransie spaceru docieramy do pierwszej budki – to tu widać pierwszy raz
przewodników. Można zrobić zakupy, pamiątki – będziemy to do góry tachać?
W końcu stajemy nad brzegiem krateru ładne to, ale jakoś człowiek spodziewał się czegoś więcej, a tu ledwo gdzieś jakiegoś dymka puści, czasem zasyczy, fuknie – ale gdzie ta lawa, ognie, emocje…???
No dobra rozpędziłam się trochę.
Tak naprawdę jest to wielka dziura w ziemi, wokół na obrzeżach krateru sporo
zastygłej lawy – chyba najciekawiej tu przy zachodzie słońca, gdy jego ostatnie
promienie wydobywają z każdej skałki odmiennie barwy mieniące się od czerwieni
po wszelakie brąze.
Jako, że Vezuwio już trochę śpi
jego zbocza poniżej ścieżki porosły już trawy, czasem jakieś kwiaty też się
trafią, bardzo łatwo tu dotrzeć zarówno samochodem jak i później pieszo, zatem ruch
wokół krateru jest spory.
Gdy spędzamy czas na jego czubku
delektując się kanapkami chmury zaczynają coraz bardziej napierać. Czasami
możemy się jedynie domyślać, że 5 metrów dalej zaczyna się krater. Podobno
pogoda jest tu bardzo kapryśna. Gdy na dole świeci słońce i ludzie zastanawiają
się co jeszcze z siebie zdjąć, by się choć ciut ochłodzić, to my właśnie to co
nieco na siebie wciągamy – choćby jakiś sweter, by nas nie wywiało stąd.
Na górze można także kupić
pamiątki czy skosztować tutejszego wina – ziemie wokół wulkanu są bardzo żyzne.
Co z tego, że kuszą butelki z pięknym napisem Vezuvio jeśli tutejsze wina są
kwaśne – chyba jednak tutaj nie będziemy robić zapasów :D
Powolutku kulamy się w dół.
Dopiero teraz zauważamy, że droga do góry – choć mozolna, nie była taka zła –
teraz po prostu zjeżdżamy sobie po piargach – przydają się buty mocno
trzymające kostkę. Dochodzimy do parkingu – tam zmiana odzieży, no chyba że
ktoś chce mieć wulkaniczny pył w tapicerce samochodu. Dalej już częściowo znaną
drogą zjeżdżamy do rozwidlenia – nie nie tej drodze odchodzącej w prawo w
kierunku Neapolu to z pewnością już podziękujemy. Odbijamy w lewo na pewien
znamy nam już półwysep.
Podobnie jak w zeszłym roku
zjeżdżamy w kierunku nabrzeża, ale nie docieramy tam. Bokiem mijamy też Pompei
i udajemy się do Pagani. Tu zaczyna się droga przecinająca półwysep Sorrento.
Na drodze jest zakaz wjazdu dla ciężarówek. Nie dziwota, autobus też miejscami
ma problem ze złożeniem się na zakrętach. Wspinamy się a u naszych stóp
pozostaje gdzieś w oddali majaczący jeszcze Neapol, jakieś kolejne mniejsze już
miejscowości, Wezuwiusz także już jakiś przymglony. A my ciągle do góry. Droga nie jest
uczęszczano ponieważ większość objeżdża Półwysep Sorrento (jak my ostatnimrazem). Teraz trochę sobie skracamy drogę – mimo, że na mapie dość mocno się
wije.
Przed Tramonti (w miejscowości
jest AdS) stajemy na półce skalnej – na obiadek. Przed nami wulkan w pełnej
krasie. Posileni na spokojnie zjeżdżamy już do Maiori. Tam nagle nie wiadomo
skąd pojawiają się setki, tysiące samochodów, ruch, gwar …. a już było tam miło.
Teraz w ślimaczym tempie jedziemy grzecznie za sznurkiem ciągnącym się przed
nami. Tu chyba najlepiej poruszać się skuterkiem slalomem, i na czerwonym można
też śmignąć….
W wielu miejscach, tam gdzie wolno i nie wolno, wzdłuż drogi
ustawione są samochody. Nic nie wskazuje na to by gdzieś można było pójść, ale
jak się lepiej przyjrzeć to 50m niżej są plaże, szczelnie wypełnione
ręcznikami. Chyba nie chciałoby mi się
korzystać z takiej plaży, wiedząc co później czeka, by wdrapać się do
samochodu…. ale co kto lubi ;)
W zatoczkach cumują łodzie ruch tu spory, nad nami wiszą skały, pod nami winnice, tu każde miejsce jest cenne – domy często stawiane są tuż nad wodą i wznoszą się prawie po czubki stronnych zboczy.
Salerno rozłożone jest na dwóch poziomach. Jadąc górą, mamy na wszystko baczenie. Góra, dół, dłuuugi zjazd, kilka zakrętów i już jesteśmy na niższym poziomie miasta. Na parkingach szpilki już nie wbije, wszyscy siedzą na plażach.
Trochę się włóczymy po mieście, ale ponieważ już pod wieczór równocześnie szukamy miejsca na nocleg. Na końcu Salerno jest AdS, ale wypełniony szczelnie. W dużym mieście na dziko raczej awykonalne, zatem nie pozostaje nic innego jak dalsza jazda.
Za miastem jest sporo
campingów, ale we wrześniu nie wyglądają na przyjazne. Część z nich zamknięta
jest na głucho, inne puste w głuchym lesie – strach się bać :) Jedziemy dalej.
Nie za bardzo jest też gdzie stanąć. Morze oddziela od drogi naprawdę gęsty
las, wjazd polnymi drogami, albo na cywilizowany parking za szlabanem. O tej
porze są już otwarte, ale miejsca i parkingi za nimi nie nastrajają pozytywnie
na noc. Na jednym z takich miejsc spotykamy Rosjan na skuterze – mówią, że
stoją kilka kilometrów dalej – przejechaliśmy chyba ze 20km nic takiego nie
znaleźliśmy.
Trafiliśmy za to na cztery francuskie campery stojące na
„parkingu” przy drodze. Podjeżdżamy – pytamy czy zostają na noc – z lampką wina
w dłoni odpowiadają, że tak. No to i my się do nich na noc przytulimy. Ponieważ
zapowiada się piękny zachód słońca spacerujemy jeszcze na plażę…. cicho i
głucho…. Wzdłuż drogi biegnie ścieżka rowerowa – dość ruchliwa wieczorem, na
szczęście ruch na drodze z każdą chwilą słabnie.