TRASA 160 km - MAPA
Znów nieśpieszna pobudka - w końcu wakacje mamy, daleko nie jedziemy….
Nooo daleko niby nie, ale trzeba wrócić do cywilizacji - niestety tą
samą drogą…. Zatem mocno się spinamy i zawrotnym tempem gnamy przed
siebie. Jedziemy, jedziemy, mijają nas osobówki, mijają ciężarówki, a my
powolutku byle do przodu z nadzieją, że to już ostatni raz po takich
drogach (o my naiwni…). Jak usłyszeliśmy od przewodnika stadka, że
widać asfalt od razu nasze mordki nabrały innego wyrazu. W końcu jest -
upragniony. To nic, że piach, że dziurawy - ale po 40km w końcu jest….
Jako, że niewiele trzeba nadłożyć wracamy znów do
centrum Kerczu po zakupy w tym samych sklepie. Potem jeszcze tankowanie
i kierujemy się na Arabatkę. Wiemy jednak, że po drodze można obejrzeć
nie do końca zbudowaną elektrownię jądrową w Shchokine zatem tam
kierujemy nasze kopytka. Po kilkudziesięciu kilometrach tą samą - główną
i w sumie jedyną drogą na półwyspie Kercz, skręcamy na Lenino - fajna
nazwa. Zresztą praktycznie w każdej większej miejscowości są oznaki, „że
nadal jest wiecznie żywy” - dużo ulic, prospektów czy pomników.
Za Lenino istnieją dwie drogi - prosto i w prawo - wybieramy oczywiście tą w prawo bo krótsza…. Poważny błąd - o ile ta na wprost prowadziła asfaltem to na tej w prawo za zakrętem asfalt znikł i pojawiły się betonowe płyty, gdy były jeszcze w miarę równo ułożone dało się jeszcze jechać, dalej były już albo skrawki połamanych płyt, albo takie przechyły, że najlepiej wychodziła nam jazda bokiem do tego wszystko jeszcze pięknie okraszone trawą - chcieliśmy przygody - to ja mamy. Po kilku kilometrach po prawej wyłania się solne jezioro - wody praktycznie brak natomiast jest biało.
W pewnym momencie na widnokręgu widzimy jak samochody pędzą -
dokulaliśmy się i my w końcu do tego asfaltu, którym trzeba było jechać.
Skręt w prawo - a tam cóż - jakieś znaki dymne. Podjeżdżamy pod
miejscowość i już wiemy skąd się dymiło - pali się step tuż przy drodze.
Zjeżdżamy na lewy pas i naprawdę czuć ciepło, robi się gorąco…. Tak nie
do końca wiemy czy to na pewno był dobry pomysł dalej się pchać. Wokół
rozsiane odwierty ropy…. No jak tak się bardziej rozhajcuje to może być
niewesoło...
Jest tu jakiś camping, ale nie korzystamy - my tylko na chwilę. Ustawiamy się jakiś kilometr za campingiem po lewej, część plażuje, część odpoczywa (w końcu mamy południe), część zwiedza miasteczko. Wygląda tak sobie, najpierw blokowisko, ale za nim deptak i plaże - tu już w miarę, w miarę.
W drodze powrotnej na szczęście już się nie pali - ale widać, że ogień w
międzyczasie podszedł prawie pod domy. Mijamy jeszcze z daleko budynek
elektrowni i jedziemy w końcu na Arabatkę. Tradycyjnie na początku był
asfalt, potem trzeba było już szutrem - ale nawet w takich miejscach
obowiązują znaki dróg głównych i podporządkowanych. Droga jest podobno
jak do Kurortnoje - tyle, że mocniej trzęsie. Od czasu do czasu mijamy
jakieś domki. Zad…. straszne - ale satelita musi być.
Tutaj również widać, że niedawno się paliło. Nie
wygląda to za wesoło - z Arabatki nie ma innej drogi ucieczki gdyby co -
nawet nie wiem czy w całości jest przejezdna - wie może ktoś? Kulamy
się i kulamy. Kto to wymyślił, żeby tymi gąsienicami tak drogi zaorać
- gdyby był normalny szuter jechało by się znacznie lepiej - a tak
cały czas tup tu tup i tylko kurz za nami. Mijamy jakąś osadę i za nią
ciągną się już plaże - trochę wysoko (kilka metrów) a zjazd samochodem
niemożliwy. No to dalej. W przeciwieństwie do innych mijanych od
kilkunastu dni miejsc tu prawie żywego ducha. Czasem samochód, namiot,
ale jak dobrze spojrzeć to w zasięgu wzroku można nie mieć sąsiadów.
W końcu możemy zjechać z „głównej szutrówki” na „podrzędną polną” - trochę kiwa, ale cóż to za ulga dla ucha. Placyki na których jest wystarczająco dużo miejsca dla czterech aut czystością nie grzeszą - trochę porozrzucanych śmieci tu i ówdzie. Jeden, drugi, trzeci - wszystkie miejsca do siebie podobne. Woda blisko, widok jest. Ale sprawdźmy co w wiosce dają. Wysłana czujka melduje, że sklep, że knajpka, a jako, że wioska już na widnokręgu się jawi to kiwamy się dalej.
Wjeżdżamy do „centrum” gdyż zbiega się tu kilka
polnych uliczek, przejeżdżamy wioskę, ale żeby samochody ustawić miejsca
trochę brak. Patrząc dookoła siebie to zaskakujące, że w takim miejscu
ktoś jeszcze mieszka. Walące się rudery bez okien, drzwi - czasem jakiś
normalny budynek się trafi. Próbujemy, sprawdzamy - nie za bardzo da się
wjechać - nie dlatego, że miejsca brak - o nie nie - tego jest tutaj po
dostatkiem - ale podłoże jakoś nie wróży nic dobrego. W pewnym momencie
zakopuje się jedna budka - to chyba nie jest dobry pomysł pchać się
dalej, no ale cóż - tu jest „cywilizacja”… bar, knajpka, sklep… kolejne
miejsce no i tu już za wesoło nie było - mniej więcej 5m od drogi są
zdradliwe muszelki. Teren jak się chodzi wygląda na utwardzony - nic
bardziej zgubnego!!! Zakopujemy się, przód, tył - nic - z piachu by
wyjechał z tego się nie da. Wszystkie kliny, saperki, lewarki w ruch,
przód, tył nadal nic. Nie no nie teraz… Kończy się na wyciąganiu… a
mogło być tak pięknie, na utwardzonym gruncie, z dala od wszystkiego, z
widokiem na morze…. Tu morze jest…. za wydmą… ale za to jest
cywilizacja…. Reszta dnia mija już na błogim nic nie robieniu - miał
być grill, ale tym razem dla odmiany jest przydomowa „knajpka” -
Chałupinka, (przy dłuuuugim kablu można dostać prąd) a potem nocne
podziwianie gwiazd.