ALPEJSKIM SZLAKIEM - SZWAJCARIA - dzień 2

THUN - BERNO - LAUSANNE - GENEWA - CHAMONIX - COL DE MONTETS - MARTIGNY - AROLLA - EUGEINE - SION
 
TRASA 420 km - MAPA

Do Berna wjeżdżamy dość wcześnie – miasto dopiero się budzi. Może dlatego nie mamy problemu z zaparkowaniem w ścisłym centrum – prawie puste ulice. Miasto leży oczywiście w górach, których szczyty pokryte są śniegiem.




Malownicze miasto, założone z XII wieku, ze starówką na 2 kilometrowym wzgórzu otoczonym z trzech stron dolina Aaru, to miejsce które potrafi zatrzymać na dłużej. Tu wznoszą się najważniejsze budynki, ratusz, parlament, katedra, słynna wieża zegarowa (z zegarem odmierzającym czas ze szwajcarską precyzją już 500 lat).
 


















Widoki z pobliskich mostów z pewnością mogą stanowić wdzięczny temat pocztówek.








Żeby cały czas nie jechać autostradami, którymi dość sporo poruszamy się pomiędzy dużymi szwajcarskimi miastami, do Lausanne dla odmiany, jedziemy boczną drogą. W pewnym momencie widzimy kierunkowskaz na parking, no to jedziemy. Fajny w lasku, sporo przyczep nawet na nim stoi, więc wjeżdżamy. Ale z lekką dozą nieśmiałości. Po podjechaniu bliżej okazało się, że trafiliśmy na obozowisko cygańskie. Wycofywać się nie bardzo jest jak. Stajemy na skraju. W obozowisko dopiero zaczyna się ruch, ludzie leniwie wychodzą z przyczep i zaczynają przygotowania do śniadania – normalne obozowe życie. Na nas nawet nie zwracają uwagi. My również jemy śniadanie i ruszamy w drogę. Kilka kilometrów dalej widzimy podobne obozowisko – tyle, że właśnie wpadła tam policja i próbuje je rozgonić.
Lausanne położona jest nad Jeziorem Genewskim – zawsze wydawało się nam, że krainą jezior jest Finlandia – a tu, gdzie nie spojrzeć jezioro – większość miast leży właśnie nad nimi.











Genewa – jest równie piękna, ale musicie uwierzyć na słowo, gdyż padły nam z wrażenia oba akumulatory w aparacie. Dlatego czekał nas przymusowy postój na ich naładowanie bo przed nami Chamonix i Mont Blanc.


Wjeżdżamy na wielki parking pełen camperów. W planach był wjazd na górę, ale spodziewali się burzy i kolejka była unieruchomiona – faktycznie za godzinę, jak nie zaczęło rąbać, lać jak z cebra brrr. Trochę nas to rozczarowało, ale cóż było poradzić – może następnym razem będzie lepsza pogoda, nie było nawet sensu czekać do następnego dnia gdyż na stacji kolejki powiedzieli, że następnego dnia ma być podobnie.








No to nie pozostało nam nic innego jak powrót do Szwajcarii przez przełęcz Col de Montets. Rozpadało się niemiłosiernie, dlatego zrobiliśmy na niej dłuższy postój z nadzieją, że w końcu pogoda się trochę nad nami zlituje. I  faktycznie po obiedzie niebo zaczęło się trochę przejaśniać – nawet udało nam się zobaczyć alpejskie szczyty w pełnej krasie.





Z przełęczy zjeżdżamy trochę niżej na przejście graniczne ze Szwajcarią, podjeżdżamy pod budynek, zatrzymujemy się – żywego ducha w okolicy nie widać. Nie to nie jedziemy sobie dalej. Po paru kilometrach rozpogadza się – no i to właśnie urok gór.




Zjeżdżamy do Martigny – przepiękny zjazd, ale i uwaga na hamulce (po drodze jest w sumie tylko jeden parking z możliwością zatrzymania).
 








Na wysokości Sion skręcamy w prawo w stronę Matterhornu. Jedziemy początkowo doliną, droga zaczyna się wspinać i wspinać, a zza kolejnych zakrętów wyłaniają się cudne widoki. Tak się zapędziliśmy w poszukiwaniu kolejnych, że dotarliśmy aż na 2200 m do Arolla.
 






Końcówka drogi trochę wąska i kręta, ale ruch jest spory, że nawet raz udało nam się minąć z innym samochodem. Jeśli będziecie w okolicy warto tu zawitać (zawrócić lepiej tu dalej może być ciężko).






Wracając widzimy jak chmury znad Mont Blanc dotarły i tu. Dochodzi 22 pora szukać noclegu, na chwilę zatrzymują nas jeszcze kozy przy piramidach w Euseigne.